czwartek, 31 października 2013

Żar 2013: Dzień 9

Dzień 7 i 8 obozu niestety mnie ominął z powodów służbowych. Musiałem odbyć wycieczkę do Warszawy i przez to uciekły mi 2 dni latania. Początkowo planowałem prosto ze stolicy wracać do domu, ale optymistyczne prognozy pogody na dni następne skłoniły mnie do zmiany planów i powrotu na Żar na kilka dodatkowych dni. Jak się okazało nie musiałem żałować tej decyzji. Ale do rzeczy...

Od rana baza meteo na Skrzycznem raportowało silny południowo-zachodni wiatr. W naszej dolince jeszcze nie wiało, ale prognozy na później zapowiadały zmianę. Po wystawieniu i przygotowaniu sprzętu do lotu nie pozostało nam nic innego jak poopalać się korzystając z tak pięknie grzejącego słońca i przyglądać się pięknie rysującymi się nad Tatrami soczewkom.


Po 11:00 w końcu wystartowałem.


Żagiel na Magurze bardzo ładnie pracował.


Jak się okazało wiatr był na tyle silny, że nad zboczami przy prędkości lotu 75km/h można było dosłownie zawisnąć nieruchomo w powietrzu (na poniższym zdjęciu urządzenie nawigacyjne pokazuje prędkość postępową względem ziemi równą 2km/h).


W ten sposób bez najmniejszego problemu można było ustawić się pod wiatr i wisząc w miejscu dostać się z żagla na wznoszącą się dokładnie w tym samym miejscu falę.


Z każdą minutą tego "postoju" zyskiwałem wysokość. W pewnym momencie zdawało mi się, że usłyszałem w kabinie dziwne krótkie piszczenie. Mogły to być odgłosy dochodzące z komunikacji radiowej, mógł to być komputer pokładowy szybowca, elektroniczny reduktor aparatury tlenowej lub mój certyfikowany logger.


Zacząłem dokładniej nasłuchiwać, ale odgłos już się nie powtórzył więc spokojnie kontynuowałem lot.


Z zadowoleniem zauważyłem, że po niecałej godzinie od startu moja nawigacja zgłosiła osiągnięcie 4000 metrów nad poziomem morza.


Oznaczało to, że muszę włączyć aparaturę tlenową co też niezwłocznie uczyniłem.


Od tego momentu w czasie lotu zaczęły mi towarzyszyć charakterystyczne i równomierne syki podawanego powietrza. Wszystko wskazywało na to, że pani pogoda na koniec obozu w końcu zafundowała nam porządne latanie.


Cały czas wznosiłem się z prędkością około 1m/s. Niedługo potem na fali spotkałem Puchacza.


Korzystając z dobrej przejrzystości prawie bezchmurnego powietrza podziwiałem okolice naszego lotniska.



W pewnym momencie nad moją głową pojawiła się chmura soczewkowa do której postanowiłem dolecieć.


Wraz ze wzrostem wysokości temperatura cały czas malała, ale byłem na to przygotowany. Dzięki świecącemu słońcu udawało mi się nie zamarznąć w kabinie. Byle tak dalej.


Niestety po kilku minutach soczewka zniknęła równie szybko jak się pojawiła, a wraz z nią wyraźnie zanikły noszenia.


Trzeba było znaleźć jakieś nowe miejsce noszeń. Na północ ode mnie pojawił się pas chmur ułożonych zgodnie z wiatrem.


Postanowiłem go przetestować.


Moje przeczucia były słuszne. Znowu zacząłem się wznosić.


Wkrótce potem udało mi się uzyskać ponad 5000 metrów samodzielnego przewyższenia wysokości. W ten oto sposób udało mi się spełnić warunek ostatniego brakującego mi Diamentu Szybowcowego!


Postanowiłem jednk na tym nie poprzestać. Strefa w której latałem jest ograniczona poziomem FL225 (22500 stóp czyli około  6850 metrów nad poziomem morza). Byłem ciekaw czy uda się wznieść aż tak wysoko.


Ciągle nabierając wysokości napotkałem Zbyszka Kunasa w Jantarze JM. Jak tylko mnie zobczył to pogratulował mi "kamyka". Ja niestety pamiętając dziwne odgłosy nad Magurką jeszcze nie podzielałem jego entuzjazmu. Wysokość co prawda osiągnąłem, ale czy wszystko się poprawnie zarejestrowało?


Przez kilkanaście kolejnych minut wznosiliśmy się razem.


Temperatura na zewnątrz spadła do -20 stopni, owiewka zaczęła zamarzać a ja powoli zacząłem zazdrościć ludziom chodzącym po ziemi w podkoszulkach.


Po osiągnięciu poziomu FL220 przerwałem wznoszenie i udałem się na zwiedzanie okolicy.


Obleciałem całą dostępną strefę


i po utraceniu znacznej części wysokości znowu wróciłem w okolice rotorów nad Magurką.


Fala przed nimi mnie co prawda podtrzymywała, ale nie udawało mi się znowu zacząć szybko nabierać wysokości.


Na szczęście niżej było cieplej co wyraźnie poprawiło mój nastrój.


Podziwiałem odległe Tatry


a także przygotowania dnia do pięknego zachodu słońca.



Po wylądowaniu pierwszym co zrobiłem było sprawdzenie danych zapisanych na logerze. Niestety moje obawy były słuszne. Loger IMI Erixx w czasie moich zabaw nad Magurką stwierdził, że na wysokości 2062 metry nad poziomem morza wylądowałem i zakończył rejestrowanie lotu. Zaraz potem rozpoczął rejestrację "następnego lotu" na szczęście umieszczając w nim pewien czas spoczynku "na lotnisku" duplikujący nawet po części zapis pierwszego pliku. W ten sposób skończyłem z dwoma plikami obejmującymi cały lot. W czasie tego 5-godzinnego lotu minimalna zarejestrowana wysokość lotu swobodnego to 815 m.n.p.m., a maksymalna to 6637 m.n.p.m. Daje to dokładnie 5822 metry samodzielnego przewyższenia i powinno spokojnie wystarczyć, aby zaliczyć wyczyn na ostatni już brakujący mi diament. Cała nadzieja w komisarzach sportowych, że będą skłonni uznać mi wyczyn na podstawie takiej dokumentacji...

Tak czy inaczej tego dnia dokonałem czegoś wyjątkowego. Ten lot i widoki pozostaną mi na długo w pamięci.

Posiadaczy logera IMI Erixx mogę uspokoić, że urządzenie nie jest aż "takie głupie". Wieczorem tego dnia uruchomiłem program konfiguracyjy IMI-Connect w którym jak się okazało można ustawić wysokość powyżej której loger ma zakaz wykrywać lądowanie. Niestety wartość domyślna była zbyt duża i ją obniżyłem do 800 metrów. Dzięki temu ten problem nie powinien mi się już więcej przydarzyć. Szkoda, że musiałem nauczyć się tego na własnych błędach. Mam nadzieję, że wy nauczycie się na moich i przed lataniem na fali poprawnie skonfigurujecie swoje urządzenie.

Dla zainteresowanych mój lot można zobaczyć na serwisie GCUP.EU.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz