poniedziałek, 12 maja 2014

FCC Gliding 2014: Dzień 9

Optymistyczne prognozy pogody i odprawa przesunięta na 9:00 rano w końcu dają nadzieję na fajne loty toteż piloci od rana chętnie stawili się na gridzie i oczekiwali na to co przyniesie im ten dzień.



Na odprawie lokalny szaman meteo wieścił bardzo dobre warunki pogodowe a od task settera dostaliśmy zadanie prędkościowe o długości 504km. Było ono bardzo podobne do tego poprzedniego z tą różnicą, że dzisiaj lotnisko Żilina jest aktywne i musimy je oblecieć dookoła.


W oczekiwaniu na starty ziemne.


Chmury tego dnia od rana bardzo gęsto wylały się na niebo, ale dzięki silnej warstwie inwersji nie rozbudowywały się tym razem w pionowe wielkie kolumny, które mogłyby grozić deszczem lub burzami.


Niedługo po otwarciu startu lotnego bez większej zwłoki poleciałem w kierunku Małej Fatry.


Dzisiaj już nie tworzyły się tak wielkie peletony jak ostatnio a w radiu też jakby było ciszej. Każdy zresztą znał już tą trasę i wiedział czego się mniej więcej po drodze spodziewać.





Spore pokrycie nieba powodowało problemy w znalezieniu dobrych kominów. Były chmury, które nosiły bardzo dobrze, ale były też takie pod którymi w ogóle nie udawało się znaleźć kominów a silne duszenia spychały szybowce do dołu.


Duża część szybowców poleciała do pierwszego punktu prosto po kresce. Ci, którym udało się znaleźć dobre kominy szybko wysunęli się na prowadzenie. Pozostali mieli jednak w tym miejscu trasy spore problemy. Ja żeby uniknąć takich kłopotów postanowiłem nadłożyć drogi i pooglądać z bliska Tatry Wysokie, gdzie spodziewałem się bardziej określonej termiki.


Nie pomyliłem się. Już na podnóżu gór jeszcze przed Zakopanym znalazłem silny komin.



Lecąc koło Giewontu widziałem machających mi turystów.


Zaraz za Giewontem znalazłem kolejny silny komin...


i po chwili mogłem już podziwiać jego szczyt z góry.



Dolatując do tej samej feralnej strefy, która w ostatnim locie odebrała mi tyle punktów nie chciałem i dzisiaj już nie musiałem ryzykować. Zawczasu odbiłem w doliny, gdzie stało pełno ładnych chmur żegnając się tym samym z ośnieżonymi szczytami naszych Tatr.


Tym razem miałem trochę więcej szczęścia niż ostatnio gdyż udało mi się szybko zaliczyć punkt zwrotny pomimo, że zameldowałem się tam zaledwie kilkadziesiąt metrów nad szczytem góry Tylmanowa. Musiałem jednak nabrać wysokości. Po raz kolejny przyszło mi walczyć o przetrwanie w parterze odbijając się od południowych zboczy tego pasma górskiego.


Udało się! Postanowiłem więcej nie ryzykować i tym razem lecieć bardziej południem trzymając się pasm górskich gdzie spodziewałem się lepszych noszeń. Lecąc do Babiej Góry znowu wpadłem w tarapaty. Nic nie nosiło... Na szczęście zauważyłem, że między gęstymi chmurami jest mała luka, która powoduje nasłonecznienie południowo-wschodniego kawałka pagórka u podnóża tej wielkiej góry. Skierowałem tam swój szybowiec i po chwili krążąc w wąskim ale silnym noszeniu miałem olbrzymią przyjemność podziwiać szybko oddalające się ode mnie kolorowe pola uprawne.


Potem przeskoczyłem już na samą Babią Górę, gdzie stał genialny komin. Po kilku kręgach byłem już pod podstawą chmury. Pomny niedawnych problemów ze znalezieniem noszeń w terenach nizinnych i podekscytowany tym co znalazłem koło Babiej postanowiłem lecieć dłuższą trasą przez Pilsko i Baranią Górę gdzie spodziewałem się lepszych warunków termicznych.



Pełen optymizmu dolatuję do zacienionego szczytu Pilska.


Niestety mocno się przeliczyłem. Słońce rozświetliło szczyt góry na chwilę przed moim przylotem i znalazłem tam tylko silne duszenia oraz bardzo turbulentne i jeszcze wąskie kominy, których nie dało się wycentrować. Z każdą chwilą byłem coraz niżej południowych zboczy góry a jako, że teren ten słynie z małej ilości pól zdatnych do lądowania musiałem podjąć bardzo ważną decyzję. Mogłem albo odbić na południe do Słowacji nadkładając dużo drogi i lecąc w teren gdzie da się łatwo wylądować na olbrzymich polach, lub przeskoczyć nad górą na północne jej zbocza i spływać w dolinę upstrzoną malutkimi i wąskimi polami w Polsce. Na szczęście miałem w swojej nawigacji szybowcowej bazę danych lądowisk z Górskiego Obozu Przelotowego, gdzie Sebastian i inni piloci pooznaczali te pola na których da się znośnie wylądować. Wyposażony w taką broń zdecydowałem się na drugi wariant. Po drodze badałem każde noszenie ale nie mogłem nic sensownego znaleźć. U podnóża Baraniej Góry miałem już zbyt mało wysokości aby lecieć dalej. Musiałem zatrzymać się w słabym ale jedynym w okolicy kominie i cierpliwie zbierać wysokość słysząc przez radio jak kolejni piloci mnie przeganiają dolatując do drugiego punktu zwrotnego.


W końcu udało mi się znaleźć powyżej szczytów, poleciałem bezpośrednio do drugiego punktu zwrotnego zadania i zacząłem nadganiać stracony czas. Kolejne nienajmocniejsze kominy w okolicy Cieszyna wykorzystywałem tylko na tyle by móc kontynuować podróż cały czas czekając na dobre noszenie w którym będzie opłacało się spędzić więcej czasu i dobić do samej podstawy chmur.


Długo oczekiwany komin był dokładnie nad szczytem góry na którym wznosiła się długa iglica masztu. Doleciałem do niego mniej więcej na wysokości tej iglicy i po pierwszym zakrążeniu wokół szczytu byłem już sporo nad nią. W krótkim czasie mocne noszenie wyniosło mnie aż do podstawy chmury.


Zaraz potem mogłem podziwiać piękne jeziorko zamknięte tamą w malowniczej dolince.


Omijając lotnisko Zilina i przesuwając się na południe w kierunku Nitry pogoda już tradycyjnie zaczynała się psuć. Późna pora dnia też tutaj nie pomagała. Chmury zamieniały się w rzadko porozsiewane po niebie obłoczki a nawet te niedługo potem zniknęły pozostawiając nas w błękitnym oceanie słabej wieczornej termiki bezchmurnej.


Będąc u szczytu noszeń bardzo dobrze było widać jak ciemna warstwa inwersji położona poniżej wysokości punktu rosy wysuszonego całym dniem powietrza uniemożliwia powstanie w tym miejscu tak lubianych przez szybowników obłoczków. W wyniku tego znowu zaczęły tworzyć się peletony. Piloci w kupie czuli się raźniej i mieli większe szanse na przetrwanie w powietrzu.


Powoli i ostrożnie przesuwaliśmy się na południe w kierunku Nitry zaliczyliśmy ostatni punkt zwrotny i zaczęliśmy walczyć o zdobycie wysokości umożliwiającej dolot do lotniska.


Nie było to jednak takie proste. Po 17:30 nie tak łatwo już znaleźć noszenia. W 4 szybowce znaleźliśmy się bardzo nisko nad zboczami niewysokich pagórków. W pewnym momencie wskazówka wariometru drgnęła i zaczęła wskazywać zero. Zakrążyłem w tym miejscu razem z Agatą. Nagrzany bąbel powietrza długo testował naszą cierpliwość. W końcu zaczął nas powoli unosić w górę. Każda minuta walki wydawała się wiecznością. Po prawie 8 godzinach w szybowcu byłem już naprawdę zmęczony. Chciałem mieć to już za sobą jednakże słuchając w radiu komunikatów kolejnych pilotów o lądowaniu w terenie przygodnym zmuszałem się do cierpliwości i nie robienia głupich błędów wynikających ze zniecierpliwienia. Miałem nadzieję, że jeśli tylko pozostanę w tym miejscu gdzie są jakieś noszenia to uda mi się dolecieć do mety.


Nie pomyliłem się. Cierpliwość się opłaciła. W końcu zacząłem dolot w najdłuższym locie mojego życia. Po 8 godzinach i 14 minutach lotu mogłem w końcu wysiąść z szybowca. Dopiero teraz poczułem jaki jestem zmęczony i obolały...


Tym którym się udało dolecieć do mety nie dane jednak było udać się na zasłużony odpoczynek. W polach czekali koledzy, którzy mieli dzisiaj mniej szczęścia niż ja. Na szczęście dla sprawnej ekipy składanie Jantara po ciemku nie jest zbyt dużym problemem. Długo po zachodzie słońca wróciliśmy na lotnisko i w końcu mogliśmy usiąść by odpocząć i zjeść obiad.

Tego dnia zająłem 31 pozycję na 51 startujących w mojej klasie pilotów. 18 z nich nie dotarło do mety. Bardzo się cieszę, że po raz kolejny pomimo trudnych warunków i kilku kryzysów udało mi się o własnych siłach wrócić do domu.

W ten oto sposób przeleciałem dwie trasy po ponad 500 kilometrów w dwóch kolejnych przelotach :-)

Mój lot jak zwykle można zobaczyć na serwisie GCUP.EU tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz