piątek, 25 kwietnia 2014

Slovenj Gradec 2014: Dzień 4

Narrrreszcie!!! Dzień na który wszyscy czekali. Co prawda tubylcy dziwili się, że chcemy dzisiaj przy tak marnej pogodzie latać, ale spragnieni latania polscy piloci nic sobie z tego nie robili. Od rana zaczęło się gorączkowe rozkładanie sprzętu.

fot. P. Czarnowski

fot. P. Czarnowski

fot. P. Czarnowski

Na odprawie jak zwykle Sebastian omówił aktualne prognozy pogody oraz możliwe warianty przelotów. Wstępnie ustaliliśmy, że postaramy dolecieć do szczytów na zachód od lotniska Lesce Bled.

fot. P. Czarnowski

Niedługo potem rozpoczęły się starty.

fot. P. Czarnowski

fot. P. Czarnowski

fot. P. Czarnowski

Wystartowałem zaraz za Sebastianem.


Zaraz po wyczepieniu złapałem fajny komin i wykręciłem się prawie do podstawy.



Potem co prędzej uciekłem znad lotniska, aby nie przeszkadzać w odbywających się tam zawodach spadochronowych RedBull.


Wysokość podstaw chmur tego dnia nie była rewelacyjna i uznałem, że nie sensu na razie pchać się w wysokie Alpy i trzeba trochę poczekać.


Wtedy dostrzegłem Sebastiana i razem z nim odleciałem na wschód w kierunku niżej położonych terenów Słowenii.


Na przeskokach Sebastian w szybowcu Diana 2 strasznie mi uciekał a i w kominie szło mu dużo lepiej. Strasznie deprymująco na mnie działał widok otwieranych w Dianie hamulców aby na mnie poczekać. Dziękuję Sebastian za fajną szkołę latania! Naprawdę to doceniam...


Minęliśmy dobrze mi już znaną termoelektrownię koło Celje i polecieliśmy dalej na wschód.


Po około 25 minutach znalazłem fajny komin w którym to Sebastian mnie zostawił i cofnął się w regiony lotniska by pogonić pozostających tam maruderów. Lecąc dalej wzdłuż linii pagórków dotarłem prawie do granicy z Chorwacją, gdzie zawróciłem i postanowiłem wrócić inną trasą. 


Zdecydowałem się odbić bardziej na zachód i polecieć wzdłuż kolejnego oddalonego bardziej na południe pasma pagórków. Znalazłem tam piękny szlak chmur i kilka fajnych kominów.


Po 14:30 zaczęły pojawiać się pierwsze opady.


Podstawa chmur podniosła się w między czasie na tyle, że postanowiłem zaryzykować lot w kierunku wyższych partii gór.


W powietrzu roiło się od skrzydlatych drapieżców, które bardzo pomagały mi w centrowaniu kominów.


Około 15:00 na południe od naszego lotniska spotkałem Marka. Razem polecieliśmy w okolice wysokich Alp.



W pewnym momencie drogę zagrodziła nam ściana gór z wąskim przesmykiem oraz czarna chmura rozpościerająca się nad doliną. Jako, że byłem wyżej postanowiłem sprawdzić co się za tym wszystkim kryje.


Na początku chmura ładnie nosiła a potem podtrzymywała.


Padający jednak z boku deszcz nie wróżył nic dobrego.


Za chwilę rozpadało się na dobre i przede mną a wariometr bezlitośnie opadł w dół. Udało mi się dolecieć do samej przełęczy, ale duszenia i deszcze nie ustępowały. 


Mając niewielkie doświadczenie w wysokich górach i nie znając dobrze tego terenu postanowiłem nie kupować biletu w jedną stronę i zawróciłem.


Cofnąłem się do Marka, który zaznaczał mi komin dzięki czemu bez większego zakotwiczyłem w ładnym noszeniu.


Ja byłem bezpieczny a teraz Marek postanowił zaatakować tą samą przełęcz.


Stwierdziłem, że jak przeskoczy na drugą stronę to lecę za nim bo w dwójkę damy sobie jakoś radę albo chociaż w polu będzie weselej...


Niestety Marek podzielił mój los i po chwili wrócił się sporo niżej ode mnie.


Jako, że łatwo nie chciałem się poddać postanowiłem przedostać się południową stroną góry uważając by nie wpaść tym samym w strefę kontrolowaną lotniska w Ljubljanie.


Udało się!


Bez większych problemów przeskoczyłem do kolejnych szczytów.


Marek został niestety sporo z tyłu i od tego momentu znowu byłem skazany tylko na siebie.


Podziwiając piękne widoki przesuwałem się w kierunku lotniska Lesce Bled i położonych za nim szczytów, które miały być celem naszej dzisiejszej wycieczki.











Nagle dalszą drogę zagrodził mi mocny opad.


Postanowiłem go ominąć i przeskoczyć na południową stronę doliny, gdzie widziałem kręcące się wysoko pod chmurami inne szybowce.


Niestety jak się okazało warunki w tym momencie się załamały i szybowce jeden po drugim zaczęły lądować na lotnisku w Lesce Bled.


Widoczne na horyzoncie ośnieżone szczyty były już dzisiaj niedostępne. Jeszcze trochę powalczyłem, ale i ja musiałem skapitulować. Zgłosiłem podążającym za mną szybowcom, że w dolinie panują słabe warunki dzięki czemu uniknęli oni mojego losu zawracając na czas w kierunku domu. Następnie zameldowałem się nad lotniskiem w Lesce Bled i rozpocząłem manewr do lądowania na nieznanym mi jeszcze lotnisku. Parę minut później byłem już na ziemi...

Lądowałem krótko bo zamierzałem jak najszybciej ponownie wystartować w drogę powrotną do domu. Udałem się do portu lotniczego i odnalazłem osobę prowadzącą loty a ona z kolei skontaktowała mnie z pilotem lokalnej holówki. Za 70 EURO byli gotowi wyciągnąć mnie na południowe zbocza Alp na wysokość 1200 metrów nad poziom lotniska. Już chciałem iść pakować się do szybowca, gdy nagle "tubylcy" się zatrzymali, pokazali ręką w niebo i powiedzieli "Look! All black.". Chyba chodziło im o cirrusa, albo ciężkie chmury niższego poziomu zakrywające coraz więcej nieba. Tak czy inaczej starali się mnie nakłonić abym na razie nie leciał tylko poczekał przynajmniej z godzinę na poprawę warunków. Bardzo chciałem dolecieć do domu o własnych siłach i uniknąć potrzeby wysyłania kolegów z wózkiem w tak odległą podróż. Co więcej z każdą minutą peleton naszych szybowców coraz bardziej mi uciekał zostawiając mi coraz mniejszą szansę na ich dogonienie a dodatkowo zachód słońca zbliżał się nieubłaganie. 30 minut zajęło mi, żeby ich przekonać by jednak mnie wyholowali. W między czasie warunki trochę się poprawiły. W końcu się zgodzili.


Zapłaciłem, poszedłem do szybowca, przygotowałem się do startu a po paru minutach podkołowała holówka i sprawnie wystartowaliśmy w podróż powrotną do domu.


Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast na umówione południowe zbocza pilot zaciągnął mnie pomiędzy 2 pasma górskie. Stał tam co prawda bardzo ładny Cumulus pod którym znalazłem bez problemu noszenie, ale manewr ten dosyć skutecznie odciął mnie od możliwości powrotu tą samą drogą, którą tu przyleciałem czyli południowymi zboczami Alp.


Zostałem zmuszony na podróż w nieznane w coraz gorszych warunkach pogodowych powoli kończącego się dnia.



Niestety po wyleceniu spod pierwszego Cumulsa nie odnalazłem już żadnych noszeń.


Co gorsza wszędzie mocno dusiło. Wskazówka wariometru bezlitośnie pokazywała -2, -3, -4, -3,5...



Byłem coraz niżej w okalającej mnie dolinie i nie potrafiłem się utrzymać w powietrzu. Co prawda już wcześniej dzięki mojej nawigacji szybowcowej wiedziałem, że na jej dnie znajduje się jedno z niewielu miejsc zdatnych do lądowania w tym regionie, ale nie chciałem tak łatwo poddać lotu rozpoczętego tak drogim holem.


W pierwszym odruchu odbiłem w prawo i zacząłem uciekać z tej pułapki, wzdłuż doliny na południe w kierunku nizin.


Niestety na końcu doliny zobaczyłem ścianę odcinającą mi bezpieczny wylot na pola przy Ljubljanie. Co prawda podejrzewałem, że dolina skręca w prawo i tam znajdę bezpieczny z niej wylot, ale nie znając dobrze terenu i z rosnącym niepokojem obserwując bezlitosny wariometr po chwili zawróciłem nad Jezersko w którym to znajduje się jedyne w okolicy pole zdatne do lądowania.


Byłem nisko. Najwyższa pora by się poddać i bezpiecznie wylądować. Otworzyłem podwozie i zacząłem przygotowywać się do lądowania. W pewnym jednak momencie wariometr zaczął się podnosić, potem pokazał zero a po chwili wskazał niewielkie noszenie. Postanowiłem jeszcze trochę powalczyć.


Przez pierwsze kilka minut zyskałem zaledwie kilkadziesiąt metrów wysokości, ale im wyżej tym było lepiej a kabinę zaczynał wypełnić coraz weselszy odgłos z wariometru akustycznego.


Na jakiś czas byłem uratowany! Schowałem podwozie i zacząłem kombinować jak się można stąd wydostać. Wewnątrz doliny która mnie uwięziła jest pagórek to właśnie on mnie uratował. Sam nie wiem co to było. Żagiel, komin a może jakiś termo-żagiel. Ważne, że działało a zjawisko było powtarzalne bo jeszcze kilka razy musiałem z niego korzystać by uratować swoją skórę. Na niskiej wysokości nosiło zbocze północno-wschodnie, trochę wyżej północno-zachodnie, a potem południowo-zachodnie. Ciągle dla mnie zagadką pozostaje dlaczego tak to działało ale takie były fakty.


Niestety sam pagórek był za niski by zagwarantować mi bezpieczeństwo w dalszym locie. Musiałem wznieść się wyżej a to mogły zagwarantować mi tylko zewnętrzne wysokie zbocza doliny.


Niestety tam znajdowałem tylko zerka lub lekkie duszenia. W ich efekcie powoli ale nieustannie traciłem z takim trudem zdobytą wysokość. Badając kolejno wszystkie pobliskie zbocza jeszcze dwukrotnie ratowałem się na pagórku, który na szczęście za każdym razem "działał" i podnosił mnie do góry. Niestety obojętnie co bym nie robił nie byłem w stanie nabrać większej wysokości a słońce już powoli zaczynało zbliżać się do horyzontu. Wiedziałem już że do domu nie zdążę wrócić. Teraz chodziło tylko o to, aby bezpiecznie wylądować w miejscu w którym będzie łatwo mnie odebrać. Zadzwoniłem do kolegów, którzy już dawno zdążyli wrócić do domu, aby sprawdzili na mapach czy powinienem lądować na polu pode mną, lecieć doliną na południe czy może przeskoczyć do kolejnej doliny na północy. Ostatecznie oni też potwierdzili, że co prawda pole pode mną jest bardzo daleko do jazdy samochodem, ale nie ma lepszej opcji.


W międzyczasie dolina spowiła się już cieniem znikającego za pobliskimi wysokimi górami słońca. Co szybciej otworzyłem hamulce, podwozie i po kilku minutach wylądowałem na pięknym polu w bardzo malowniczej scenerii. Myślałem, że to koniec przygód na ten dzień, ale się myliłem. Po chwili na pole przyjechało z 5 samochodów. Tubylcy byli bardzo uprzejmi i dobrze mówili po angielsku. Po kilku minutach jeden z nich Boris zasugerował, że może mnie zawieźć do oddalonego o 300 metrów baru, gdzie będziemy mogli się ogrzać i czegoś napić. Jako, że czekało mnie kilka godzin oczekiwania na transport to nie pozostało mi nic innego jak zgodzić się na tą propozycję. Przygotowałem szybowiec do transportu, rozłączyłem napędy usterzenia, zdjąłem taśmy uszczelniające szczeliny w skrzydłach, zapakowałem ze sobą całą elektronikę, zabrałem spadochron, zamknąłem szczelnie kabinę oraz zasłoniłem ją przed ciekawskimi pokrowcem, a następnie skorzystałem z zaproszenia wsiadając z Borysem i jego córką do ich samochodu. Po chwili byliśmy w barze. Jedno dobre piwko (bezalkoholowe :-P) uczyniło wieczór weselszym. Mój nowy znajomy okazał się pracować w przemyśle telekomunikacyjnym w którym i ja przez długi czas się obracałem więc łatwo znaleźliśmy wspólny temat. Następnie dołączył do nas właściciel baru. Wypytywali mnie o latanie, o szybowce, o dzisiejszy lot. W pewnym momencie gospodarz zapytał czy znam jakieś symulatory szybowcowe. Okazało się, że przez całą szkołę siedział w jednej ławce z Urosem, który to napisał z jeszcze jednym kolegą Condor Soaring Simulator przy którym to spędziłem długie godziny zanim jeszcze mogłem latać "w realu". Co więcej Uros podobno mieszka 10 km od "mojego" pola i gospodarz nawet chciał po niego zadzwonić, ale potem się zreflektował, że 22:00 może być zbyt późną porą na takie zaproszenia. Potem dołączył się do nas jeszcze jeden niewysoki kolega. Okazało się, że był 4 razy w Zakopanem o którym wypowiadał się w samych superlatywach. Zapytany co tam robi odpowiedział, że wiele lat temu był skoczkiem narciarskim. Kolega lotnik... :-)

Koledzy przyjechali po mnie po 23:00. Teraz trzeba było jeszcze w ciemnościach odnaleźć i zapakować szybowiec do przyczepy. Na szczęście nie było z tym większych problemów bo trzeba przyznać, że nasza przyczepa spisuje się na piątkę. Po około 20 minutach byliśmy już w drodze powrotnej a do domu dojechaliśmy o 1:00 w nocy. Trzeba iść spać bo od rana znowu mogą zacząć się loty...

Tego dnia spędziłem w sumie prawie 6,5 godziny w powietrzu z czego ponad 2 godziny walcząc o przetrwanie w tej fatalnej aczkolwiek malowniczej dolinie. Przeleciałem ponad 200km w trudnym alpejskim terenie. Moje loty można znaleźć na serwisie GCUP.EU tutaj i tutaj.

Poza mną w polu lądował jeszcze Leszek. Reszta szybowców prowadzona przez Sebastiana dotarła bezpiecznie do domu. Fajną relację z tego lotu można przeczytać na blogu Sebastiana tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz